Take me home United Road

Zanim na blogu zrobi się czerwono, podzielę się jeszcze jednym zdjęciem, które przesłał mi pewien Kanadyjczyk poznany podczas wyprawy na Great Ocean Road. W przeciwieństwie do mnie „nie spał, tylko zwiedzał”, zachował czujność i uchwycił ten moment:

Kangaroos_m.jpgGromadka kangurów spotkana w drodze powrotnej – trzy z tyłu oraz mama z joey’em w torbie!

Na początku wpisu muszę jeszcze wytłumaczyć się z opóźnienia. Z najnowszej podróży wróciłem już bowiem kilka dni temu, ale dopiero teraz pojawia się wpis. Robię zdjęcia w tzw. RAWach, co zresztą polecam każdemu, kto ma ochotę pobawić się zdjęciami w post-produkcji. Rzadko jednak biorę ze sobą laptopa, co utrudnia (choć nie uniemożliwia) udostępnianie zdjęć. Uważam, że w podróży lepiej być niż mieć. Mimo to staram się prowadzić zapiski każdego dnia w magicznym notesiku (który zresztą wyszydził ostatnio mój brat, o czym poniżej). Natomiast prosta zabawa z podstawowymi suwakami „robi różnicę” na zdjęciu, a udostępnianie „surowych zdjęć z puszki” po prostu odbiera im efekt. Stąd opóźnienie i wnioski na przyszłość, że wpisy „na żywo” będą raczej pojawiać się sporadycznie.

Wracając jednak do meritum – również majówkowa podróż zaprowadziła mnie do kraju anglojęzycznego. Tym razem nieco bliżej, bo padło na Anglię. Wyjazd w męskim gronie, wybitnie nakierowany na świat sportu, w szczególności piłkę nożną. A skoro piłka nożna w Anglii, to tylko Manchester!

W trakcie porannego lotu z Gdańska brat zażyczył sobie, żebym podał mu netbooka. Nie było jednak takiej możliwości, bo torba, w której się znajdował, zblokowana była innymi bagażami. Wyjąłem więc z mojego plecaka notes z długopisem – ten,  o którym już wcześniej wspomniałem – który służył mi do notowania w czasie podróży i zaproponowałem go bratu. „Notes? Długopis? Ale z Ciebie nudziarz” – wypalił mój 7-letni brat. Zamiast pierwszego pomysłu, jakim było rysowanie, zaproponowałem grę w wisielca. Po wytłumaczeniu zasad i ich „załapaniu”, gra tak mu się spodobała, że nie chciał jej kończyć! Brat ostatecznie wycofał się z przypiętej mi pochopnie łatki „nudziarza”. Uff!

W okolicach lotniska w Manchesterze przywitał nas… śnieg zalegający na polach po porannych opadach, no i oczywiście deszcz. Ale szczęśliwie pogoda była – jak to na Wyspach – bardzo zmienna (co zresztą da się też zauważyć na zdjęciach) i zwykle udawało nam się unikać bezpośredniego kontaktu z opadami. Do hotelu dotarliśmy polską taksówką (FB: Polska Taksowka Manchester – naprawdę polecam). Kierowca był Polakiem i wszystko byłoby ok, gdyby nie jego obsesja na punkcie korków drogowych! Gdy ledwo stanęliśmy za jakimś autem na światłach powtarzał „Korki! Masakra!”. Podróż z lotniska trwała może ok. 15 minut, a przytoczone hasło padło jeszcze co najmniej dwukrotnie. Temat korków przewijał się jeszcze wielokrotnie podczas kolejnych podróży z tym kierowcą. Tak więc Panu pozostaje cieszyć się, że nie mieszka w Poznaniu i nie jest dane mu przebijać się przez Królowej Jadwigi bądź Dąbrowskiego.

Kolejną ciekawostką dotyczącą polskiej taksówki jest to, że aby dojechać do celu podanie adresu jest zupełnie zbędne. Nie, kierowcy nie czytają w myślach pasażerów, ale konieczne jest podanie… kodu pocztowego! O ile ze stadionem Old Trafford nie było większego problemu, bo pamiętałem kod jeszcze z czasów dzieciństwa i pisania listów do klubu, to z innymi lokalizacjami problem był i to nie mały – bez Wujka Googla ani rusz!

W dniu przylotu (piątek) mieliśmy zabukowany stolik w Red Cafe na Old Trafford, a następnie zwiedzanie stadionu. Wcześniej chciałem jednak skorzystać z okazji i zajrzeć do oficjalnego sklepu Manchesteru United.

DSC_0240-am.jpgKomitet powitalny!

Sklep stacjonarny oferuje jednak mniejszy asortyment niż sklep online, a na dodatek ceny są w nim zwykle wyższe. Po skromnych zakupach ruszyliśmy na obiad.

DSC_0241-am.jpg

Z obiadu najbardziej ucieszył się mój brat, bo był bardzo głodny. Wybrane przeze mnie na pierwszy posiłek „fish ‚n’ chips” delikatnie mówiąc mnie nie powaliły, ale za to Mikołaja już jak najbardziej!

DSC_0253-am.jpg Każde krzesło jest podpisane nazwiskiem piłkarza MU.

W Red Cafe miała miejsce mrożąca krew w żyłach sytuacja. Siedzę sobie przy stoliku, flegmatycznie – w końcu jestem w Wielkiej Brytanii – kończąc kurczaka z grilla (ostatecznie zamieniliśmy się z bratem daniami) aż tu nagle rozlega się kobiecy krzyk! Kobiety wybiegają z toalety ze łzami w oczach, totalny chaos i lament! Ktoś włączył syrenę alarmową, klienci na ślepo ruszyli od stolików biegnąc za tymi kobietami, zrzucając na podłogę talerze, bijąc szklanki, tratując wszystko co stało po drodze, siebie nie wyłączając… Biegł za nimi nawet pies z drugiego końca lokalu szczekając „W nogi! W nogi!”. Nadal siedząc przy stoliku wziąłem łyka mojej herbaty z mlekiem i spojrzałem w kierunku damskiej toalety (dość wyraźnie oznakowanej tabliczką 20×20 z rysunkiem Pani w sukience). Drzwi ponownie się otworzyły. Najpierw wystrzelił wielki tuman kurzu, dymu i Bóg wie czego jeszcze. Po chwili, gdy tuman osiadł, z toalety, z uśmiechem na twarzy, wyszedł mężczyzna. Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby dychotomiczny podział płci był już passé. Jak gdyby ni to Conchita, ni to Wurst…. Ci Anglicy to w gruncie rzeczy mili ludzie, bo pomimo szkód na mieniu liczonych w tysiącach funtów szterlingów i kilku rannych w ciężkim stanie, sytuacja została zażegnana wymianą uprzejmych uśmiechów z nutą lekkiego zakłopotania, a ów mężczyzna wrócił do swojego stolika, odprowadzony przez tych gapiów, którym akurat jakimś cudem nic się nie stało. A ja zapomniałem posłodzić herbatę.

Wracając na ziemię – tour po stadionie był krótszy niż mój pierwszy przed trzema laty, ale warto się na niego wybrać choćby z uwagi na mnóstwo ciekawostek dotyczących funkcjonowania klubu. Stadion robi wrażenie za każdym razem!

DSC_0267m.jpgSAF Stand mieści ponad 25 tysięcy widzów, czyli więcej niż niektóre całe stadiony innych klubów Premier League!

DSC_0255mTrybuna niedawno nazwana imieniem Bobby’ego.

DSC_0256mDSC_0258mTrybuna najbardziej zagorzałych i najgłośniejszych kibiców.

W tunelu grupa została podzielona dwie drużyny. Mój brat został wytypowany kapitanem United i wyprowadził swoją „jedenastkę” na murawę przy akompaniamencie dopingu kibiców oraz przedmeczowej muzyczki! Muszę wspomnieć, że zachowałem się bardzo lojalnie i nie wkopałem Młodego, że jest za Chelsea, gdy Pan wypytywał o to przy kolażu zdjęć upamiętniającemu zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów w Moskwie w 2008 r.

DSC_0281-am

Po wyjściu ze stadionu ustrzeliłem jeszcze zdjęcie zegara upamiętniającego katastrofę lotniczą z 1958 r., w której zginęły 23 osoby, w tym 8 piłkarzy United. Wspomniany już Sir Bobby Charlton przeżył tę katastrofę, a następnie 8 lat później zdobył z reprezentacją Anglii Mistrzostwo Świata, a w 1968 r. z Manchesterem United (jako pierwszym angielskim klubem) Puchar Europy (ówczesny odpowiednik Ligi Mistrzów)!

DSC_0313-bm

Do hotelu chcieliśmy wrócić polską taksówką, jednak była niedostępna w najbliższym czasie, oczywiście z uwagi na… korki! W drodze na przystanek tramwajowy spostrzegłem jednak zaparkowaną tradycyjną, oryginalną angielską taksówkę. Po wypytaniu o cenę zdecydowaliśmy się przejechać (dzieląc na 3 osoby był to opłacalny interes). Tym sposobem miałem okazję zobaczyć jak wygląda replika planu zdjęciowego znanej na całym świecie (głównie mężczyznom) serii krótkich filmików, których główny bohater jest brytyjskim taksówkarzem. Szczęśliwie mieliśmy ze sobą £7.50! A taksówki są bardzo sprytnie zaprojektowane, bo mieszczą aż 5 pasażerów i sporo bagażu. Ciekawe czy kiedykolwiek u nas upolowanie taksi dla więcej niż 4 osób w weekend przestanie być takim wyzwaniem?

Aby zakończyć tematykę MU, dodam jeszcze, że wybraliśmy się na niedzielny mecz z Leicester, przyszłym Mistrzem Anglii. Mimo ciekawej pierwszej połowy, skończyła się mało korzystnym wynikiem 1:1. W drugiej połowie nie padły już bramki, co znacznie obniżyło nasze nastroje.

DSC_0254-0m.jpg

Spoiler alert: następny wpis ze spaceru po mieście.

Dodaj komentarz