Na otarcie łez

Nie ma żodnego uzasadnienia. Żodnego! Na to, że wpis dodaję dopiero po takim czasie… Zdjęcia już dawno zgrane i otagowane, a ja nie miałem weny sklecić kilku zdań o wyprawie do Torunia. Być może przez to, że byłem tam już wiele razy i kolejne wizyty nie powalają mnie na kolana, choć to jedno z najładniejszych polskich miast! Zobaczcie sami:

DSC_0667-a_SOSpalona kamienica, w której mieścił się popularny lokal „Stara Babcia”.

DSC_0668_bw_SO

Zdjęć nie ma zbyt wiele, bo plan wyjazdu był bardzo napakowany atrakcjami, stąd nie starczyło czasu, żeby poszwędać się po urokliwych uliczkach. Poza tym przez większość czasu miałem założony obiektyw portretowy – chciałem skorzystać z okazji i obfotografować bliskich, a przy tym przetestować wspomniany obiektyw.

DSC_0669_SO
ul. Mostowa

Rzadko pojawiają się w moich wpisach opisy miejsc, gdzie można coś dobrego, oryginalnego zjeść. Tym razem jednak będzie i o tym! Nie będzie jednak o Manekinach, które w Toruniu funkcjonowały znacznie wcześniej niż w Poznaniu. Będzie o pizzerii. Jest takie miejsce przy ul. Prostej 20, 5 minut od pomnika Kopernika, czyli centralnego punktu Starego Miasta. Nazywa się Piccolo i jest to najstarsza pizzeria w Toruniu. Jeśli jednak spodziewacie się, że w parze z bogatą historią idzie równie bogata oferta smaków, to nic bardziej mylnego! Piccolo oferuje jeden smak pizzy, ale gwarantuje, że drugiej takiej nie znajdziecie. Przepis jest stosunkowo prosty, ale nie będę zdradzał, co wchodzi w jego skład. Powiem tylko tyle, że pizza ma swoich zwolenników, jak i osoby, które były zwyczajnie rozczarowane. Uważam jednak, że warto spróbować. Zachęca do tego tradycja lokalnej pizzerii, niska cena pizzy oraz jej wyjątkowość. Od pewnego czasu do pizzy w zestawie można dokupić barszcz „własnej roboty” – również warto! W weekendy, w porze obiadowej możecie mieć jednak problem ze znalezieniem miejsca w lokalu. Wówczas polecam wziąć pizzę na wynos i znaleźć jakąś ławkę w pobliżu!

DSC_0674-b_SO
Na wieżę ratuszową również warto się wspiąć!

Nam tym razem nie udało się znaleźć miejsca (a właściwie się zagapiliśmy), więc lokalsi (czyt. moja rodzinka) zaproponowali nam inny lokal – „Piątą klepkę”. Tu z kolei możecie dostać naprawdę „zabójczą” porcję szarych klusek w dwóch wersjach – z kiszoną kapustą i okrasą albo twarogiem i okrasą. W związku z tym, że byliśmy w Toruniu dwa dni, spróbowałem obu wersji 🙂 Kluski z kiszoną kapustą mogą nawet konkurować  z podawanymi w lokalu „U Dziadka” na Szkolnej w Poznaniu!

DSC_0676-a_1_SO

DSC_0677-a_SO

Najważniejszy punkt programu, czyli sobotni finał Pucharu Anglii obejrzeliśmy w pubie Liga Sport Club, prowadzonym przez kibica… Looserpoolu. Jeśli więc szukacie miejsca do obejrzenia jakiegoś wydarzenia sportowego i przy okazji taniego piwa (bądź odwrotnie), w chłodnej piwnicy, to to jest Wasze miejsce!

DSC_0679-b_SO

Gwoli kronikarskiej dokładności wspomnę, że po 3 latach posuchy United zdobyli w końcu trofeum, a my, mimo słabego sezonu w wykonaniu naszych ulubieńców, w końcu mogliśmy świętować wraz z innymi kibicami (i kibickami) :).

DSC_0687_SO
Zawody na Motoarenie tym razem rozczarowały…

DSC_0688_SO
Hit the road Jacks!

Looserpool

Lepszego dnia na pisanie o Liverpoolu wybrać sobie nie mogłem! Wczorajszy finał Ligi Europy potoczył się zdecydowanie po mojej oraz pozostałych kibiców MU myśli!

Do Liverpoolu przywiodło nas korzystne połączenie lotnicze Wizz Aira. Spędziliśmy tam pół dnia i zgodnie z życzeniem taty, podążyliśmy szlakiem Beatlesów!

DSC_0471_SO

Po drodze z dworca głównego do nowego pomnika legendarnej czwórki muzyków, można podziwiać kilka naprawdę robiących wrażenie budowli. Najpierw budynek nawiązujący do Titanica (po lewej), dla którego Liverpool był macierzystym portem:

DSC_0456-a_SODSC_0457-a_SOJeśli miałbym wybrać jedno zdjęcie, wybrałbym to.

Jako ciekawostkę wrzuciłem dwa zdjęcia obrazujące działanie filtra polaryzacyjnego – na pierwszym światło od powierzchni wody jest spolaryzowane (woda jest ciemniejsza), podczas gdy budynek oraz statek „odbijają” światło. Na drugim zdjęciu, po przekręceniu filtra, efekt jest odwrotny. Nie jest to post promowany i nie dostanę kasy od firmy Hoya, ale z pełną odpowiedzialnością mogę polecić filtr, którego używam! Gwoli ścisłości dodam, że intensywnie niebieskie niebo i kontrastujące białe chmury również są jego zasługą.

DSC_0475-a_SO

Jakkolwiek na moich zdjęciach, kolory są dość żywe, bo i dzień był słoneczny, to rozmiary budynków i ich styl nasuwały skojarzenia, że mogą się w nich mieścić orwellowskie Ministerstwa Prawdy, Pokoju, Obfitości i Miłości. W deszczowe i pochmurne dni wyobraźnia na pewno działa w tym kierunku jeszcze intensywniej! Nie natknąłem się jednak na żadną informację łączącą Orwella z tym miastem. Może i dobrze! Wystarczy, że Beatlesi musieli przyznawać się do liverpoolskiej proweniencji 😉

DSC_0479_SODSC_0493_SODSC_0494-a_SODSC_0497-a_SO

Budynki na zdjęciach to The Three Graces znajdujące się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Zdobią Pier Head już od ponad 100 lat. Kiedyś służyły jako siedziby dla przedsiębiorstw portowych.

DSC_0476_SODało się zauważyć, że mam mam słabość do flag?

DSC_0499-a_SO

To była moja druga wizyta w Liverpoolu i ponownie było tam bardzo wietrznie. Nie odkryję Ameryki, jeśli połączę to z bliskością morza… Uwaga, uwaga – w tym zdaniu będzie nowe piękne słowo, które poznałem 30 sekund temu: Na północnym brzegu estuarium rzeki Mersey, znajdują się właśnie wspomniane wcześniej monumentalne budynki oraz pomnik Beatlesów!

DSC_0490-a_SO

Z kolei, by dotrzeć do słynnego The Cavern trzeba zagłębić się w gąszczu uliczek w centrum miasta. Klub był ulubionym miejscem koncertów Beatlesów, a w pubie na przeciwko (na zdjęciu) lubili się trochę rozluźnić przed występem, „jeśli wiecie, co mam na myśli”…

DSC_0512-1_SO

DSC_0504-1_SOZboczenie zawodowe daje się we znaki!

W lokalnej sieci Lobster Pot, dałem jeszcze jedną szansę rybie z frytkami. Tym razem było warto, bo – przyznając z bólem serca – dorsz był smaczniejszy niż na Old Trafford…

DSC_0522-a_1_SOW tle po prawej stronie widać wieżę ogromnej katery w Liverpoolu.

Po drodze na lotnisko autobusem miejskim mija się St Luke’s Church, znany również jako „Bombed Out Church”, albowiem w czasie bombardowania miasta w maju 1941 roku doszczętnie spłonęło wnętrze kościoła. Pozostały tylko zewnętrzne mury, które obecnie służą jako arena wydarzeń kulturalnych, w szczególności koncertów.

DSC_0523_SO

Zdobywając się na szczyty szczerości, przyznaję, że miasto jest bardzo ładne już prima facie i ma potencjał, by zyskać jeszcze bardziej przy dłuższym zwiedzaniu. Gdyby tylko nie ten ich klub piłkarski…

To by było na tyle z majówki. Wyrobiłem się ze wpisami i zdjęciami przed kolejną wyprawą. W weekend odbędzie się ostatni mecz tegorocznych rozgrywek na Wyspach – finał Pucharu Anglii. Liczę na świętowanie tryumfu mojej drużyny po 12 latach przerwy. A świętować planuję w jednym z najładniejszych polskich miast! Na pewno pojawią się zdjęcia z wyjazdu. Stay tuned!

Ps. Odwiedziłem wystawę World Press Photo 2016 w CK Zamek. Zgodnie z przypuszczeniami koleżanki z pracy, zdjęcia były przybijające. Piękne, ale smutne (a może m.in. właśnie dlatego). Przy zdjęciach Abda Doumany (wyszukujecie na własne ryzyko) z trudem szło powstrzymać łzy. Mimo to gorąco polecam wybrać się na wystawę – odbiór jest zupełnie inny, o wiele bardziej intensywny, gdy ogląda się je „wywołane”, a nie w ekranie komputera. Trzeba się jednak spieszyć (choć jak mawiał rzymski klasyk – powoli), bo wystawa kończy się w sobotę, 21 maja!

Monty Python w Manchesterze

Zacząłem przygotowanie tego wpisu wczoraj, gdy – jak chyba każdego kibica Man Utd – ogarniał mnie jeszcze smutek. Z dwóch powodów: alarmu bombowego na Old Trafford oraz utraty szans na awans do Ligi Mistrzów 16/17. Niemniej, po wybraniu zdjęć, wszedłem jeszcze na „Internety” i dowiedziałem się (przynajmniej z oficjalnej wersji) o przyczynie ewakuacji stadionu! Firma zewnętrzna (dzięki Bogu!), która w środę przeprowadzała testy zostawiła jedną atrapę „very lifelike” w stadionowej toalecie… Niemniej, warte odnotowania są również głosy, że to tylko wersja oficjalna, mająca na celu uspokojenie kibiców przed powtórką meczu i nadchodzącymi Mistrzostwami Europy we Francji.

Wracając do mojej podróży, przyszła pora zaprezentować kawałek miasta, bo wbrew pozorom, w Manchesterze jest co zobaczyć!

DSC_0345_SO Plac Piccadilly

Mimo że pierwsze wzmianki o mieście sięgają I w. n.e., miasto rozkwitło dopiero w czasie rewolucji przemysłowej (głównie tekstylia). Obecnie miasto oceniane jest jako drugi najistotniejszy ośrodek w Anglii po Londynie i jest tam dość nowocześnie.

DSC_0319-a_SODSC_0339-a_SODSC_0341_SODSC_0343-1_SODSC_0346-a_SOJest i nasza zakupowa mekka!

DSC_0369_SODSC_0376-a_SO

Samo miasto liczy nieco ponad pół miliona mieszkańców, ale zespół miejski liczy już ponad 2,5 miliona mieszkańców! Zabudowa jest typową zabudową angielską, czyli przeważa cegła. W połączeniu z klimatem powoduje to spore problemy z wilgocią i zagrzybieniem domów…

DSC_0314_SODSC_0315-a_SODSC_0322_SODSC_0378_SODSC_0321-a_SODSC_0347_SO

W Manchesterze mieszczą się dwa spośród największych centrów handlowych w Europie. W centrum usytuowany jest Arndale, który w kategorii city-centre shopping mall jest trzeci, z powierzchnią 130.000m^! Trafford Centre ma z kolei ponad 180.000m^, ale jest już poza miastem. Pozostając w bombowym nastroju, Arndale mocno ucierpiało w ataku terrorystycznym w Manchesterze w 1996 r. podczas turnieju Euro (w zamachu przeprowadzonym przez IRA z użyciem samochodu pułapki rannych zostało ponad 200 osób), po czym zostało przebudowane. W konsekwencji główne wejście wygląda obecnie tak:

DSC_0348_SODSC_0352-a_SO

Główne wejście do Arndale znajduje się przy sporym Exchange Square, gdzie w bliskim sąsiedztwie podziwiać można jeszcze kilka innych ciekawych budynków.

DSC_0351_SODSC_0355_SODSC_0353-a_SODSC_0354-a_SO

Z katedrą na czele:

DSC_0368-1_SONie udało się uniknąć flary…

DSC_0370_SODSC_0375-a_SOI podobno najstarszym pubem w Wielkiej Brytanii (fragment po lewej)!

Z nowszych budowli wart uwagi jest Urbis, w którym mieści się Narodowe Muzeum Piłki Nożnej – dla kibiców pozycja z listy ‚must see’! Muzeum miesci się na pięciu, coraz mniejszych piętrach, a z ostatniego rozciąga się całkiem przyjemny widok. Co istotne dla turysty – wstęp jest darmowy!

DSC_0359-a_SODSC_0360-a_SODSC_0362-a_SODSC_0365-a_SODSC_0366-1_SO

W samym centrum miasta znajduje się duża dzielnica chińska. Jest to trzecie największe Chinatown w Europie. Dzięki uprzejmości kafejki internetowej połączonej w jednym lokalu z… piekarnią, obejrzeliśmy sobotnim popołudniem kilka biegów Grand Prix na żużlu w Krsko. Miejsce było idealnie skrojone dla mojego brata – dużo komputerów i całkiem smaczne bułeczki zapiekane z parówkami 🙂

DSC_0383_SODSC_0390-a_SODSC_0379_SODSC_0391_SO

Manchester to też istotny ośrodek środowisk LGBT, ale niestety, ze względu na pogodę w poniedziałkowy poranek nie dotarłem tam z aparatem. Dzielnica Gay Village również mieści się w ścisłym centrum, choć trochę dalej na południowy-wschód od Chinatown, a uroku dodaje jej kanał, który ją przecina.

DSC_0325-a_SOUlubione miejsce spotkań środowisk LGBT w Manchesterze.

W niedzielę po meczu wybrałem się na niedługi spacer w pobliżu naszego hotelu, a konkretniej na Plac Alberta (a może powinienem napisać Wojciecha?), przy którym mieści się wiktoriański ratusz miejski:

DSC_0419-a_SODSC_0411-a_SODSC_0405_SODSC_0417_SODSC_0422_SODSC_0430-a_SODSC_0408-a_SODSC_0414-a_SODSC_0397-1_SO

Miejsce pamięci za ratuszem:

DSC_0395_SODSC_0399_SODSC_0400-a_SO

Teraz trochę z życia miasta – w sobotę znajomi, którzy mieszkają tam na co dzień zabrali nas na piwo do dwóch angielskich pubów – pierwszy, nowszy, bodajże nawet „sieciowy”, Wetherspoons przy głównym placu Piccadilly. W tym miejscu na uwagę zasługują Angielki! Był sobotni wieczór, ok. 5-8*C, nie padało. Miałem na sobie ciepłą bluzę z kapturem oraz kurtkę. Spodnie zresztą też, a nawet i czapeczkę. Natomiast w tych warunkach miejscowe Panie ubrane były dość skąpo… Królowały sukienki, bardzo krótkie, z głębokimi dekoltami albo bez ramiączek, koniecznie gołe nogi i wysokie szpilki. Większość kiecek wykonana była z przykuwających wzrok materiałów, cekinów nie wyłączając. Dziewczyny wyglądały jak gwiazdy na czerwonym dywanie! Brakowało tylko błysku fleszy, bowiem przednie aparaty do „selfie” bardzo rzadko oferują taką funkcję… Dodam jeszcze, że bardzo mocny mejkap był oczywiście również standardem, a Panie nie miały żadnych kompleksów związanych ze swoimi niedoskonałościami (choć muszę przyznać, o dziwo, że tęgie figury, nie zdarzały się zbyt często).

Żebym tylko został dobrze zrozumiany. Nie mam nic przeciwko temu, a nawet jestem za! Każda kobieta powinna czuć się jak gwiazda, księżniczka z bajki, nie mieć kompleksów na punkcie swojego wyglądu. Po prostu było to jednak tak inne, rzucające się w oczy, że nie sposób o tym nie wspomnieć! Tego nie widuje się w Polsce. Najbardziej dziwiło chyba to, że pogoda nie miała dla nich najmniejszego znaczenia! Nie nosiły oczywiście okryć wierzchnich. Z drugiej strony Angielki widziałem jeszcze wczesnym wieczorem na etapie „fairy tales”, a nie następującym po nim „walk of shame”…

DSC_0442_SO

Na drugim biegunie modowym, w niemałym kontraście wobec tych stylizacji glamour, byli Panowie. Ubrani w typowy casual Friday – koszula, jeansy / chinosy, sweterek – czyli tu już nic nadzwyczajnego jako strój na wieczorne wyjście „do miasta”.

DSC_0445-a_SO

Drugim pubem tego wieczoru był Old Nag’s Head Pub. Nad wejściem do lokalu wisi wizerunek chabety, ale po wejściu poważnie należy zastanowić się nad drugim znaczeniem zwrotu „old nag” – stara zrzęda 🙂 Impreza około godz. 23 trwała już w najlepsze. Bardzo głośna muzyka, tańce i co drugi/trzeci utwór karaoke! Duży ścisk i ludzie całkiem przyzwoicie wstawieni. A średnia wieku? 50+! Tak, to nie żart ani kolejny wspaniały program socjalny miłościwie panującej mam partii! W grupkach 8-10 os. albo samotnie, na parkiecie, przy stoliku czy przy barze – najważniejsze, że na wesoło, troszkę podpici bawili się tacy… babcie i dziadkowie! U nas w tym wieku mam wrażenie, że pije się raczej na smutno, w tym sensie, że trzeba trzymać fason, nie wypić za dużo, jak już to tylko na chacie, a o tej i tej trzeba wrócić do domu, bo dłużej nie wypada, bo Grażynka z Elą obrobią nam d… Tam przeciwnie, wszyscy bawią się wychodząc z domów, nie przejmując się za bardzo tym, kto i co pomyśli. Chyba nam tego brakuje w Polszy, żeby mniej się przejmować i czerpać większą radość z tego wieku. Choć pewnie z czegoś to wynika – może po prostu mamy wtedy mniej powodów do radości, a i ZUS, niczym tata 16-latki, niechętnie wspomaga finansowo  wieczorne wyjścia do miasta…

DSC_0451-a_SODSC_0318-am

Ostatnia uwaga dziś dotyczyć będzie piw. Niestety, nie zachwyciły. Próbowałem różne rodzaje, ale przede wszystkim Ale. Relatywnie ciężkie, mimo niewielkiej mocy, co skutkowało średnim samopoczuciem w niedzielny poranek. Nie umywają się do naszych lokalnych browarów!

Next stop: Liverpool!

PS. Chyba przesadziłem z długością wpisu i liczbą zdjęć…

Take me home United Road

Zanim na blogu zrobi się czerwono, podzielę się jeszcze jednym zdjęciem, które przesłał mi pewien Kanadyjczyk poznany podczas wyprawy na Great Ocean Road. W przeciwieństwie do mnie „nie spał, tylko zwiedzał”, zachował czujność i uchwycił ten moment:

Kangaroos_m.jpgGromadka kangurów spotkana w drodze powrotnej – trzy z tyłu oraz mama z joey’em w torbie!

Na początku wpisu muszę jeszcze wytłumaczyć się z opóźnienia. Z najnowszej podróży wróciłem już bowiem kilka dni temu, ale dopiero teraz pojawia się wpis. Robię zdjęcia w tzw. RAWach, co zresztą polecam każdemu, kto ma ochotę pobawić się zdjęciami w post-produkcji. Rzadko jednak biorę ze sobą laptopa, co utrudnia (choć nie uniemożliwia) udostępnianie zdjęć. Uważam, że w podróży lepiej być niż mieć. Mimo to staram się prowadzić zapiski każdego dnia w magicznym notesiku (który zresztą wyszydził ostatnio mój brat, o czym poniżej). Natomiast prosta zabawa z podstawowymi suwakami „robi różnicę” na zdjęciu, a udostępnianie „surowych zdjęć z puszki” po prostu odbiera im efekt. Stąd opóźnienie i wnioski na przyszłość, że wpisy „na żywo” będą raczej pojawiać się sporadycznie.

Wracając jednak do meritum – również majówkowa podróż zaprowadziła mnie do kraju anglojęzycznego. Tym razem nieco bliżej, bo padło na Anglię. Wyjazd w męskim gronie, wybitnie nakierowany na świat sportu, w szczególności piłkę nożną. A skoro piłka nożna w Anglii, to tylko Manchester!

W trakcie porannego lotu z Gdańska brat zażyczył sobie, żebym podał mu netbooka. Nie było jednak takiej możliwości, bo torba, w której się znajdował, zblokowana była innymi bagażami. Wyjąłem więc z mojego plecaka notes z długopisem – ten,  o którym już wcześniej wspomniałem – który służył mi do notowania w czasie podróży i zaproponowałem go bratu. „Notes? Długopis? Ale z Ciebie nudziarz” – wypalił mój 7-letni brat. Zamiast pierwszego pomysłu, jakim było rysowanie, zaproponowałem grę w wisielca. Po wytłumaczeniu zasad i ich „załapaniu”, gra tak mu się spodobała, że nie chciał jej kończyć! Brat ostatecznie wycofał się z przypiętej mi pochopnie łatki „nudziarza”. Uff!

W okolicach lotniska w Manchesterze przywitał nas… śnieg zalegający na polach po porannych opadach, no i oczywiście deszcz. Ale szczęśliwie pogoda była – jak to na Wyspach – bardzo zmienna (co zresztą da się też zauważyć na zdjęciach) i zwykle udawało nam się unikać bezpośredniego kontaktu z opadami. Do hotelu dotarliśmy polską taksówką (FB: Polska Taksowka Manchester – naprawdę polecam). Kierowca był Polakiem i wszystko byłoby ok, gdyby nie jego obsesja na punkcie korków drogowych! Gdy ledwo stanęliśmy za jakimś autem na światłach powtarzał „Korki! Masakra!”. Podróż z lotniska trwała może ok. 15 minut, a przytoczone hasło padło jeszcze co najmniej dwukrotnie. Temat korków przewijał się jeszcze wielokrotnie podczas kolejnych podróży z tym kierowcą. Tak więc Panu pozostaje cieszyć się, że nie mieszka w Poznaniu i nie jest dane mu przebijać się przez Królowej Jadwigi bądź Dąbrowskiego.

Kolejną ciekawostką dotyczącą polskiej taksówki jest to, że aby dojechać do celu podanie adresu jest zupełnie zbędne. Nie, kierowcy nie czytają w myślach pasażerów, ale konieczne jest podanie… kodu pocztowego! O ile ze stadionem Old Trafford nie było większego problemu, bo pamiętałem kod jeszcze z czasów dzieciństwa i pisania listów do klubu, to z innymi lokalizacjami problem był i to nie mały – bez Wujka Googla ani rusz!

W dniu przylotu (piątek) mieliśmy zabukowany stolik w Red Cafe na Old Trafford, a następnie zwiedzanie stadionu. Wcześniej chciałem jednak skorzystać z okazji i zajrzeć do oficjalnego sklepu Manchesteru United.

DSC_0240-am.jpgKomitet powitalny!

Sklep stacjonarny oferuje jednak mniejszy asortyment niż sklep online, a na dodatek ceny są w nim zwykle wyższe. Po skromnych zakupach ruszyliśmy na obiad.

DSC_0241-am.jpg

Z obiadu najbardziej ucieszył się mój brat, bo był bardzo głodny. Wybrane przeze mnie na pierwszy posiłek „fish ‚n’ chips” delikatnie mówiąc mnie nie powaliły, ale za to Mikołaja już jak najbardziej!

DSC_0253-am.jpg Każde krzesło jest podpisane nazwiskiem piłkarza MU.

W Red Cafe miała miejsce mrożąca krew w żyłach sytuacja. Siedzę sobie przy stoliku, flegmatycznie – w końcu jestem w Wielkiej Brytanii – kończąc kurczaka z grilla (ostatecznie zamieniliśmy się z bratem daniami) aż tu nagle rozlega się kobiecy krzyk! Kobiety wybiegają z toalety ze łzami w oczach, totalny chaos i lament! Ktoś włączył syrenę alarmową, klienci na ślepo ruszyli od stolików biegnąc za tymi kobietami, zrzucając na podłogę talerze, bijąc szklanki, tratując wszystko co stało po drodze, siebie nie wyłączając… Biegł za nimi nawet pies z drugiego końca lokalu szczekając „W nogi! W nogi!”. Nadal siedząc przy stoliku wziąłem łyka mojej herbaty z mlekiem i spojrzałem w kierunku damskiej toalety (dość wyraźnie oznakowanej tabliczką 20×20 z rysunkiem Pani w sukience). Drzwi ponownie się otworzyły. Najpierw wystrzelił wielki tuman kurzu, dymu i Bóg wie czego jeszcze. Po chwili, gdy tuman osiadł, z toalety, z uśmiechem na twarzy, wyszedł mężczyzna. Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby dychotomiczny podział płci był już passé. Jak gdyby ni to Conchita, ni to Wurst…. Ci Anglicy to w gruncie rzeczy mili ludzie, bo pomimo szkód na mieniu liczonych w tysiącach funtów szterlingów i kilku rannych w ciężkim stanie, sytuacja została zażegnana wymianą uprzejmych uśmiechów z nutą lekkiego zakłopotania, a ów mężczyzna wrócił do swojego stolika, odprowadzony przez tych gapiów, którym akurat jakimś cudem nic się nie stało. A ja zapomniałem posłodzić herbatę.

Wracając na ziemię – tour po stadionie był krótszy niż mój pierwszy przed trzema laty, ale warto się na niego wybrać choćby z uwagi na mnóstwo ciekawostek dotyczących funkcjonowania klubu. Stadion robi wrażenie za każdym razem!

DSC_0267m.jpgSAF Stand mieści ponad 25 tysięcy widzów, czyli więcej niż niektóre całe stadiony innych klubów Premier League!

DSC_0255mTrybuna niedawno nazwana imieniem Bobby’ego.

DSC_0256mDSC_0258mTrybuna najbardziej zagorzałych i najgłośniejszych kibiców.

W tunelu grupa została podzielona dwie drużyny. Mój brat został wytypowany kapitanem United i wyprowadził swoją „jedenastkę” na murawę przy akompaniamencie dopingu kibiców oraz przedmeczowej muzyczki! Muszę wspomnieć, że zachowałem się bardzo lojalnie i nie wkopałem Młodego, że jest za Chelsea, gdy Pan wypytywał o to przy kolażu zdjęć upamiętniającemu zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów w Moskwie w 2008 r.

DSC_0281-am

Po wyjściu ze stadionu ustrzeliłem jeszcze zdjęcie zegara upamiętniającego katastrofę lotniczą z 1958 r., w której zginęły 23 osoby, w tym 8 piłkarzy United. Wspomniany już Sir Bobby Charlton przeżył tę katastrofę, a następnie 8 lat później zdobył z reprezentacją Anglii Mistrzostwo Świata, a w 1968 r. z Manchesterem United (jako pierwszym angielskim klubem) Puchar Europy (ówczesny odpowiednik Ligi Mistrzów)!

DSC_0313-bm

Do hotelu chcieliśmy wrócić polską taksówką, jednak była niedostępna w najbliższym czasie, oczywiście z uwagi na… korki! W drodze na przystanek tramwajowy spostrzegłem jednak zaparkowaną tradycyjną, oryginalną angielską taksówkę. Po wypytaniu o cenę zdecydowaliśmy się przejechać (dzieląc na 3 osoby był to opłacalny interes). Tym sposobem miałem okazję zobaczyć jak wygląda replika planu zdjęciowego znanej na całym świecie (głównie mężczyznom) serii krótkich filmików, których główny bohater jest brytyjskim taksówkarzem. Szczęśliwie mieliśmy ze sobą £7.50! A taksówki są bardzo sprytnie zaprojektowane, bo mieszczą aż 5 pasażerów i sporo bagażu. Ciekawe czy kiedykolwiek u nas upolowanie taksi dla więcej niż 4 osób w weekend przestanie być takim wyzwaniem?

Aby zakończyć tematykę MU, dodam jeszcze, że wybraliśmy się na niedzielny mecz z Leicester, przyszłym Mistrzem Anglii. Mimo ciekawej pierwszej połowy, skończyła się mało korzystnym wynikiem 1:1. W drugiej połowie nie padły już bramki, co znacznie obniżyło nasze nastroje.

DSC_0254-0m.jpg

Spoiler alert: następny wpis ze spaceru po mieście.

Ruchome pocztówki

Ostatni post ze zdjęciami nie oznaczał ostatniego w ogóle! Są przecież jeszcze filmiki. Trochę mi z nimi zeszło zanim je przygotowałem i przede wszystkim wgrałem… Będzie chronologicznie.

Najpierw Great Ocean Road, a dokładniej Kennett River:

Dwie stylizacje kolorystyczne papużek królewskich wynikają z różnic płciowych – chłopcy są czerwoni, a dziewczyny zielone. Koale z kolei mają ewolucyjnie „utwardzone” dupki, żeby wygodniej im się siedziało na drzewach.

Dalej już Apostołowie:

Loch Ard Gorge:

Gibson Steps:

Spacer po Melbourne:

I Healesville Sanctuary:

Dziobaki jedzą tylko żywy pokarm, dlatego ich roczne wyżywienie kosztuje ok. 15 tys. AUD (circa 45 tys. zł, czyli podobno więcej niż słonia).  Dingo zaś żywią się m.in. kangurami, dlatego trzymane są za wysokim płotem. W Australii żyją trzy gatunki najbardziej jadowitych węży na świecie, zresztą są na filmiku. Na końcu filmiku Pan Prowadzący ucina sobie krótką pogawędkę z kakadu 🙂

A do tego jeszcze 4 fotki:

DSC_0089-amDSC_0093-bmDSC_0095-amTrochę bujało w helikopterze.

DSC_0328-amJest i dingo!

Na koniec zabawna sytuacja – po tygodniu mówienia wyłącznie po angielsku i w zasadzie zupełnym braku j. polskiego zaczyna się myśleć w j. angielskim (sic!) – w niedzielę po powrocie miałem niespokojny sen i jak się przebudziłem, to podobno bełkotałem coś po angielsku 😉

Ostatnia ciekawostka – podróż pocztówki z Melbourne do Poznania trwała 8 dni. Jak dla mnie zaskakująco szybko!

To już chyba naprawdę koniec o Australii. Jak to powiedział mój serdeczny przyjaciel: „Nie można żyć tylko przeszłością”. Pora zresztą rozpocząć przygotowania do kolejnej podróży. Stay tuned!

 

Zoo i winiarnie

Mimo napiętego harmonogramu, ostatniego dnia zdecydowaliśmy się wybrać na wycieczkę do Healesville Sanctuary i winiarni Yarra Valley. W razie jakiegoś opóźnienia, awarii busa, nie wróciłbym planowanym lotem do Polski, wiec stawka była wysoka, ale przecież yolo 🙂

DSC_0294amKoala przebudził się dosłownie na 15 sekund i udało się uchwycić jego fejsa!

DSC_0309am

Diabeł tasmański jest tak nazywany, bo w czasie zagrożenia wydaje głośne dźwięki, a jego oczy i uszy robią się czerwone! Szkoda tylko, że o możliwości zabawy z wombatem dowiedziałem się będąc przy ich terytorium, a bilety na tę atrakcję można było nabyć przy wejściu… Pozostałe 3 wombaty spały w swoich legowiskach, ale tego udało mi się uchwycić:

DSC_0311bm

Były też kangury:

DSC_0301bm

W drodze powrotnej jechaliśmy przez wzgórza i można było spotkać nawet całe polany pełne kangurów! Niestety, nie udało mi się spróbować ich tak cenionego mięska 😦

Ciekawostka językowa: na młode osobniki (szczeniaczki i to nie tylko kangurze) mówią joeys 🙂

Co ciekawe, przy każdej z winiarni jest lądowisko i zwykle helikopter. Można szybko skoczyć do sąsiada na pinot noir z jego piwnicy (z którego zresztą ten obszar słynie)!

Na obiad australijska rybka barramundi (prosty chłopak – trzy razy prosiłem o powtórzenie nazwy), frytki – nawet one były inne w smaku niż w Europie – i dla mnie zasugerowany chardonnay. W okolicach Olsztyna jest hodowla tej pysznej ryby, wiec powinna być dostępna u nas – polecam serdecznie, Iza Małysz.

Ciekawy element obsługi – gdy ktoś wstawał, np. chcąc iść za potrzebą i zostawiał serwetkę (tę materiałową) obok talerza, to w oka mgnieniu pojawiał się kelner i rolował ją tak jak była ułożona na początku, przy siadaniu. Kolega z Łotwy wychodził 3 razy i zawsze ta sama, dziwna akcja 😀

Po obiedzie ruszyliśmy testować różne gatunki z tej winiarni. Wcześniej jednak trzeba było strzelić fotkę widoku:

DSC_0333am

W starym budynku z XIX w. wisiała tablica z napisem „Life is too short to drink bad wine”. I po wypróbowaniu lokalnych produktów trudno się z tym nie zgodzić. Toteż łącznie zabrałem do bagażu 3 butelki tego trunku 🙂

2016-04-09 14.58.09amDSC_0335am

Mieliśmy szczęście, że akurat nasz van zabrał nas jeszcze na krótką prezentację dobierania win i serów. W tej największej winiarni w Yarra Valley (ponad 400ha) założonej przez włoskiego imigranta o nazwisku De Bortoli wina nie były już tak dobre jak w poprzedniej (choć deserowe Noble One z serem niebieskim było mega), to właśnie sery „pocisnęły”. Jeden do zapamiętania – kozi ser (twaróg) Meredith! Niestety, akurat tego nie mieli do kupienia na wagę, a i po powrocie nigdzie u nas nie widzę 😦

DSC_0342bmNie tylko helikoptery zwracały uwagę przy winiarniach.

DSC_0357am

Torbę z dodatkowymi upominkami udało się dopiąć, na lotnisko szczęśliwie wszyscy zdążyliśmy. Co ciekawe tam chyba nie ma białych taksówkarzy – wszyscy są z bliskiego wschodu lub Indii! Droga powrotna Airbusem A380 bezpośrednio do Dubaju, mimo 14h lotu, minęła w bardzo komfortowych warunkach – znów przy całkiem niezłych posiłkach i filmach z ekranu. Przy okazji dowiedziałem się, że szejkowie planują budowę nowego lotniska w Dubaju dla obsługi 240 mln pasażerów rocznie. Dla porównania obecne – i tak największe na świecie pod względem liczby pasażerów lotów międzynarodowych – obsługuje trochę ponad 80 mln.

Za podsumowanie wyjazdu posłuży truizm, że to co dobre szybko się kończy. Mimo przebytych 33 tys. km w obie strony i ponad 40h w samolocie dla 6 dni pobytu oczywiście było warto! Uszczknięte 2,5 dnia na turystykę i tych kilka flagowych atrakcji, które udało się zobaczyć, narobiły tylko jeszcze większej ochoty na dłuższy przyjazd do tego wielkiego kraju. Uluru, Purnululu, Wave Rock, Ningaloo, Wyspa Fraser, Góry Błękitne, Nowa Kaledonia, Border Ranges, Jezioro Hillier i wiele, wiele innych tylko czekają, żeby pojawić się na Stoi otworem 🙂

2016-04-09 10.37.22am

„Big smoke” nocą

To jeszcze nie koniec jesiennego Melbourne! Nawiasem mówiąc samego miasta to był tak naprawdę początek. „Big smoke” wzięło się od przemysłowego boomu pod koniec XIX w. spowodowanego gorączką złota w stanie Victoria.

DSC_0190k-am

Czwartek minął pod znakiem pracy i wieczornego wyjścia pożegnalnego. Udało mi się znaleźć nawet polską wódkę – Belvedere w niebagatelnej cenie 19 dolarów (57 zł) za kielicha! Była też wersja bardziej przystępna w postaci wódki Luksusowej. Na koniec wieczoru poszliśmy na dach kamienicy, w której był lub Cookies. Była to kolejna miejscówka do wypicia, ale co istotniejsze przede wszystkim taras widokowy na cztery strony miasta nocą. Niestety, po zgraniu z telefonu jakość zdjęć nie pozwala na ich publikację 😦

Gdy Burger King „wchodził” na rynek australijski okazało się, że nazwa ta jest już zajęta, a właściciel nie ma zamiaru jej sprzedaży. Cała sieć nazywa się tu „Hungry Jack’s”.

DSC_0190m-am

Z kolei w anglikańskiej katedrze św. Pawła pierwszy raz natknąłem się na takie rozwiązanie – kącik dla dzieci! Podobno w jakimś kościele 15 km od mojego rodzinnego Mogilna też już ten pomysł „dotarł”! 🙂

DSC_0190l-am

W piątek po szkoleniach w końcu przespacerowałem się po mieście. Spacer rozpocząłem o idealnej godzinie, bo załapałem się na fotograficzną „złotą godzinę” lub „magiczną godzinę” tuż przed zachodem Słońca.

DSC_0197-amDSC_0198-amDSC_0200-amDSC_0201-amDSC_0206-am

Eureka Tower, czyli do niedawna najwyższy budynek mieszkalny na świecie:

DSC_0196mDSC_0204-amDSC_0205-am

Nazwa Eureka oraz design budynku – jego złoty szczyt z czerwoną strugą – nawiązują do gorączki złota z połowy XIX w., symbolizując właśnie poszukiwania oraz krew przelaną przez górników w powstaniu „Eureki” przeciwko władzom brytyjskim.

285m nad ziemią, poza główną bryłą wieżowca, znajduje się specjalny sześcian 3×3 – the Edge. Po wejściu wszystkie 6 ścian jest zasłoniętych. I nagle zaczyna się show: odgłosy pracy maszyny i łańcuchów, powoli widać jakby coś z zewnątrz było z owego sześcianu zdejmowane, a do tego trzęsie! No i w końcu bum! Dookoła większość elementów szklanych, tylko fugi metalowe – widać wszystko dookoła jakby stało się w chmurach. Niestety, nie wpuszczają tam – niby ze względów bezpieczeństwa – z własnymi aparatami i jedyna opcja na zdjęcie jest od nich:

EUR324418992361DSC_0214a-amDSC_0226_1-am

Co ciekawe nie doskwierał mi tam dyskomfort związany z przebywaniem na dużej wysokości i otwartej przestrzeni. Mam najwyraźniej więcej zaufania do budowniczych w Australii niż Zamościu!

Po zejściu na ziemię ruszyłem dalej. Cel Rod Laver Arena, małym przystankiem na jakąś wszamę, a konkretnie Traveller’s Pie z szynką i serem. Spacer był długi, same korty w przebudowie, ale była przynajmniej okazja do przetestowania aparatu.

DSC_0236a-amDSC_0244amDSC_0245amDSC_0252bmDSC_0256amDSC_0258bmDSC_0260bmMają takie fajne duże ciężarówki w „hamerykanckim” stylu!

DSC_0261am

Melbourne nazywało się kiedyś Batmanią, jednak nie od Bruce’a Wayne’a, lecz od nazwiska Johna Batmana, który w 1835 r. „kupił” od rdzennej starszyzny ziemię na wybrzeżu w okolicach Philip Island. To właśnie tu założono miasto, którego pierwotnie władze Australii nie uznawały i objęły nawet zakazem wjazdu. Z uwagi jednak na atrakcyjność lokalizacji i szybki rozwój nawet ów zakaz nie był w stanie zatrzymać napływających ludzi szukających swojej szansy na końcu świata. Zakaz został niebawem zdjęty, natomiast John Batman jest tu i ówdzie nadal obecny – przy Street, Lane, Road, Avenue i Park swojego nazwiska.

DSC_0257amDSC_0269amDSC_0277bmTo chyba moje ulubione.

DSC_0286a_1mI na koniec jeszcze raz trochę sztuki ulicznej, której tu mnóstwo (przyozdobionej śmieciami).

Po łącznie 4 godzinnej wyprawie, styrany jak koń po westernie, dotarłem do hotelu.

7 z 12

Pracowitych kilka ostatnich dni i niestety nie było chwili, by być na bieżąco. Zaktualizowałem zdjęcia po obróbce, ale niestety dostały trochę po jakości przy zmniejszaniu. Wracając jednak do drugiej części dnia na Great Ocean Road:

Gdy dojechaliśmy w środę na miejsce dowiedziałem się, że opcja dodatkowa, którą wybrałem trochę koliduje z podstawową wersję obserwowania – spacerem. Podekscytowany pobiegłem do lądowiska, a że byłem niesparowany, szybko wcisnęli mnie na początek kolejki.

DSC_0085m

Lot helikopterem trwał ok. 15 minut. Miałem problem typu „być czy mieć” – upajać się pięknymi widokami czy je porządnie nagrać. Balans poszedł na nagranie. Poza tym siedziałem kolo pilota i trzeba było uważać, żeby nie szturchnąć mu przypadkiem drążka, jakkolwiek to brzmi…

DSC_0105-am

Zrobiliśmy dużą rundkę nawet do Loch Ard Gorge – fragmentu „wybrzeża rozbitych statków” nazwanego właśnie od tego statku ze Szkocji.

DSC_0152-am

Tak wiec Apostołów zostało już tylko 7. Ósmy zawalił się do oceanu w 2009 r.

DSC_0107m

Po wylądowaniu, znów biegiem, na punkt widokowy. Do umówionej godziny odjazdu busa ok. 6-7 minut. Po drodze usłyszałem nawet polskie głosy. Run Forrest Run! Udało się dotrzeć do pierwszego z dwóch punktów, który wyglądał tak:

DSC_0108-am

Bez dwóch Azjatek, które nadal były na locie helikopterem, ruszyliśmy do następnego punktu. Zabieg celowy, żebyśmy nie czekali – gość miał się po nie wrócić w trakcie oglądania kolejnej atrakcji. Niemniej i tak czułbym się chyba nieswojo, bo one o niczym nie były uprzedzone!

Następny przystanek to właśnie wspomniany wcześniej shipwreck coast:

DSC_0109-amDSC_0140-amDSC_0116-am

Przewodnik opowiadał nam, partiami dawkując napięcie, legendę o tym, jak statek poszedł na dno oraz o dwóch rozbitkach z Loch Ard – młodego majtka, który jako jedyny na statku umiał pływać i dziewczyny, którą uratował. Szczerze zresztą przyznał, że pewnie połowa jest zmyślona. Na koniec z radia poleciała piosenka Celine Dion z Titanica!

DSC_0155-am

Godzina była jeszcze stosunkowo młoda, wiec zatrzymaliśmy się przy Gibson Steps, żeby zejść z klifu na plażę.

DSC_0156-amDSC_0159-amDSC_0164-amDSC_0170-amDSC_0175-amDSC_0186-amDSC_0189-amPowiedzmy, że pierwszy w miarę udany HDR!

DSC_0190-am Owieczek mają bez liku.

W drodze powrotnej, gdy już zapadał zmierzch, a wszyscy zaczynali przysypiać, nie wyłączając kierowcy, byś nagle zwolnił, a przez głośniki padło magiczne hasło: Kangaroos! Przy drodze biegały się 3 kangury albo walabie – trudno powiedzieć. Udało się! Wówczas pozostał jeszcze do zobaczenia wombat 🙂

Pozycja nr 1

Nie powiem, żebym widział już w życiu wiele. Z drugiej strony parę razy poza Mogilno wyjechałem. Ale nigdy do tej pory natura nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Niesamowity odcinek wybrzeża, trasa 263km wysadzona dynamitem i wykuta w skałach przez weteranów I WŚ w celu readaptacji do społeczeństwa. Milion zakrętów na tysiącu wzgórz, a do tego przez większość czasu ocean z lewej strony.

Początek wyprawy był pełen obaw, bo że rano padało, to mało powiedziane! Ale nasz przewodnik, jak sam stwierdził, ma układ „z tym na górze” i jakimś cudem, gdy wychodziliśmy z busa, za każdym razem deszcz odpuszczał. Pierwszy przystanek na kawę w Torquay, gdzie kręcono Point Break z nieżyjącym juz Patrickiem Swayze i młodziutkim Keanu Reevesem. Domy od oceanu dzieli tu tylko ulica i kilka metrów plaży. Oczywiście zastanawiałem się, jaka może być ich cena, po czym przewodnik – jak gdyby czytał mi w myślach – rzucił ciekawostką dotyczącą najbardziej widowiskowo położonego domu na wzgórzu przy oceanie, z dobudowanym na wysokim filarze tarasem widokowym – cena 2,7 miliona dolarów australijskich! A sam ocean – oprócz trochę innego koloru wody niż morza, wbrew pozorom całkiem ciepły!

DSC_0035m

Kilka kilometrów dalej oficjalnie wjechaliśmy na Great Ocean Road.

DSC_0021m

Z tej części trasy niestety zdjęć jest niewiele, bo znaczną jej część pokonaliśmy w busie, bez wysiadania – chwilami z powodu braku czasu w perspektywie reszty napiętego harmonogramu, czasem może deszczu, a niestety czasem z powodu zakazu zatrzymywania się w miejscach dotkniętych przez grudniowe pożary, które narobiły w tej części stanu Wiktoria duże straty i pozostawiły smutny widok spalonej ziemi, drzew i krzewów. Niemniej, zróżnicowanie terenu i mnóstwo tajemniczych zjazdów zachęca do wybrania się tam wypożyczonym autem zamiast zorganizowaną wycieczką. Gdybym tylko wiedział i miał kierowcę jeżdżącego lewą stroną drogi…

Ze sceptycyzmem poszedłem do informacji organizatora o tym, że jedną z atrakcji jest oglądanie papug – szkarłatek królewskich oraz „spotting” koali przy Kennett River. Przypuszczałem, że to tylko chwyt, a koali pewnie i tak dostrzec się nie uda. A jednak:

DSC_0048-amDSC_0059-am

Koale to w ogóle ciekawe zwierzątka – 20h dziennie śpią, 3h jedzą i godzinę mają na aktywności. Zupełnie jak ja na studiach! Niestety, dożywają tylko 30-40 lat i umierają najczęściej z głodu, bo na koniec muszą jeść coraz więcej i tracą przez to zęby, a potem nie mają czym tych liści przeżuwać 😦

Kolejny przystanek to Apollo Bay na tajskie żarcie – zresztą takie samo jak jedno z dań w samolocie i lody w zbierającej nagrody lodziarni Dooley’s. Nigdy w życiu nie trafiłem gorzej ze smakiem! Było ich faktycznie mnóstwo, ale moje Chili Chocolate było tak pikantne, że nie szło wytrzymać i po chwili lód wylądował w koszu. A jeszcze Pani proponowała, czy chce spróbować przed nałożeniem…

W Apollo Bay wyszło słońce i przyleciał model na sesję:

DSC_0067-amDSC_0068-amDSC_0071-amDSC_0063m

Jak wyszło Słońce, nakręciłem na obiektyw filtr polaryzacyjny i… „zrobił różnicę”! Nigdy wcześniej nie udało mi się tak stosunkowo niewielkim kosztem, dodać tak wiele do zdjęć!

Kawałek drogi za Apollo Bay zaczyna się rainforest – i akurat tu pogoda dokonała interpretacji expressis verbis, bo mocno się rozpadało, w związku z czym większość zdjęć zrobiłem telefonem, za wyjątkiem tych dwóch:

DSC_0079-am2DSC_0081-m

Cisza, spokój i świeże powietrze. Dodam jeszcze, że głowa zafiksowana w trakcie spaceru na tym, czy zaraz spod krzaczków albo z drzewa nie wyskoczy jakiś wąż albo inny pająk… One chyba jednak też nie lubią deszczu, bo szczęśliwie żaden się nie pojawił.

Po Maits Rest ruszyliśmy w kierunku głównej atrakcji – Parku Narodowego Port Campbell, o czym w następnym wpisie.

Najpierw obowiązki, potem przyjemności

Na razie wyjazd przebiega zgodnie z hasłem w tytule. Sporo spotkań, a w połączeniu z jesienią, szybko robi się ciemno. Niemniej, jutro dzień w outbacku – w końcu wezmę gdzieś aparat! Tymczasem widoki z 37. piętra:

image

Ciekawostki: bardzo szybko zmieniają się światła z zielonego na czerwone na pasach, prawie trzeba biec, a także mocno dyskryminuje się tu Aborygenów w życiu kulturalnym i publicznym (info od lokalsa).